JOWy nie odpartyjnią sceny politycznej.

Po wyborczym sukcesie Pawła Kuzika prezydent Bronisław Komorowski nagle przypomniał sobie, że w 2004 roku Platforma Obywatelska zaangażowana była w zbiórkę podpisów o referendum w sprawie zmiany ordynacji wyborczej na większościową. Wprawdzie Andrzejowi Olechowskiemu celowo i w sposób kontrolowany wymsknęło się, że to były tylko ćwiczenia skierowane do aktywistów partyjnych, jednak ponad 20% głosów na Pawła Kukiza zmusiło prezydenta, aby zrobił coś… a skoro coś trzeba zrobić, to zrobił referendum.

Każdy, kto obserwuje scenę polityczną, dochodzi do wniosku, że polityka to bagno i coś trzeba zmienić, bo tak dalej być nie może. Warto jednak zastanowić się, czy wprowadzenie ordynacji większościowej spowoduje nagłe odpartyjnienie sceny politycznej, jak zapewniają zwolennicy JOWów.

Sprawdźmy, gdzie JOWy już działają i jakie są tego owoce. Przykładem jest senat. Przy wyborach do senatu mamy przecież nic innego jak 100 jednomandatowych okręgów wyborczych. Czy dzięki temu do senatu dostali się kandydaci niezależni? Nie zauważyłem. Nie przekonują mnie argumenty, że jeśli okręgi wyborcze byłyby mniejsze, to wtedy nagle reprezentacja byłaby inna.

Prawda jest taka, że ludzie nie interesują się polityką i nie szukają konkretnego kandydata. Głosują na jedynki, bo zapewne mają większe zaufanie do liderów partyjnych, a tym samym uznają, że skoro zaufany lider dał komuś jedynkę, to warto temu kandydatowi zaufać.

W obecnej sytuacji warto zastanowić się, czy nie taniej byłoby, gdyby głosowanie odbywało się tylko na liderów partyjnych, a potem Ci liderzy mieliby w sejmie ilość głosów proporcjonalną do ilości zebranych głosów. Po co nam 460 maszynek do głosowania?